Dandi jest prawdziwym rajem dla każdego, kto pragnie poznać argentyńską duszę. Jedynym problemem jest tylko to, że - jak ujął to Sancho Pansa, mówiąc do swojego mistrza Don Kichota - "przytupywanie idzie mi świetnie, natomiast jeśli chodzi o taniec, kompletnie nie wiem, jak się do tego zabrać". Ja, podobnie jak grubasek giermek, potrafię tańczyć pogo, ale przy czymś choć trochę bardziej skomplikowanym moje wyjątkowe poczucie rytmu rzuca mi kłody pod nogi.
Jeden z najlepszych tancerzy tanga, Hector Villalba, podjął się renowacji zrujnowanego pałacyku z 1903 roku i stworzył w nim hotel tanga najwyższej światowej klasy. W pięknych wnętrzach pysznią się żyrandole, secesyjne meble i ścienne malowidła, pokazujące smutny, zmysłowy, pełen seksualnego napięcia taniec. Pokoje wyposażone w ogromne łóżka oraz wanny na fantazyjnych nóżkach stanowią szczyt luksusu. Ale gwiazdą całego przedsięwzięcia jest stara, sprężysta, drewniana podłoga w piwnicy. Goście Dandi w ciągu dnia mogą brać udział w tylu zajęciach tanga (na wszystkich poziomach), w ilu zapragną, razem z mieszkańcami Buenos i innymi gośćmi, albo mogą zamówić sobie prywatne lekcje.
Ktoś, kto powiedział, że "taniec to delikatna równowaga pomiędzy doskonałością i pięknem", nie widział nigdy, jak obłąkańczo tańczę twista do utworów Jamesa Browna. Dla mnie lekcje tanga w jego ojczyźnie są wyzwaniem, które mieści się gdzieś pomiędzy skokiem spadochronowym a laserową operacją oka.
Udajemy się więc trzy piętra w dół, na pierwszą grupową lekcję. Moja dziewczyna Siobhan szepcze do mnie jak do pierwszoklasisty: "Nie martw się, tam każdy będzie prezentował inny poziom umiejętności". Wokół wielkiego parkietu rozstawione są stoły i krzesła z trzciny. Grupa wytwornych ludzi siedzi i popija cappuccino. Ich styl przywodzi na myśl elegancką brytyjską modę sprzed pięćdziesięciu lat, ociężałe powieki, obcisłe spodnie, spiczaste skórzane buty i swobodna konwersacja roztaczają wokół nich aurę absolutnych mistrzów tanga.
Nasza nauczycielka Silvia klaszcze w dłonie, my stajemy zwarci i gotowi. Mówi do nas coś szybko po hiszpańsku.
Wyrzucam z siebie: Ingles. Pyta, czy umiem tańczyć. Pogo tak, tango nie - mamroczę.
Nie martw się - mówi. Do odczytania całej przykrej sytuacji wystarczył jej tylko widok mnie wycofującego się rakiem.
Silvia na początku uczy nas podstawowych kroków przy muzyce z płyty. Mówi się, że muzyka w większości leczy rany, ale tango śpiewa się i gra, żeby te rany otworzyć i rozdrapać. Z pewnością akordeony, bas, fortepian i skrzypce wytwarzają niespokojny strumień, pełen wrażliwości i agresji. Prosty na pozór, w rzeczywistości okrutnie skomplikowany sekret tanga polega na tym, że akcent pada na pierwsze i trzecie uderzenie z czterech (nie na drugie i czwarte, jak w salsie, albo jak na wszystkie cztery, jak na przykład w pogo).
Uczymy się kroków i łapię rytm. Jest coś ciekawego w jego nienaturalnej niedoskonałości, coś prawdziwego w tej opowieści o perwersji (romantycznego) życia.
Dzień wcześniej taksówkarz, który zabrał nas na milongę do klubu La Nacional, wyjaśnił, że pierwotnie, na początku XX wieku, tango tańczyli ze sobą mężczyźni, czekając w domach publicznych na swoje ulubione prostytutki. Teksty tang skupiają się wokół dwóch tematów. Pierwszym jest skarga bogatego mężczyzny, którego utrzymanka spotyka się z młodszym. W drugim skarży się młody mężczyzna, którego dziewczyna jest utrzymanką bogatego, dlatego pragnie zemsty. Te tematy są aktualne i dziś.
Kiedy na zajęciach trzeba zatańczyć w parach, zmierzam w stronę Siobhan. Ku mojemu źle skrywanemu zadowoleniu taniec sprawia jej taką samą trudność jak mnie. I podczas gdy kilka par wiruje na parkiecie z wyćwiczoną zmysłowością i teatralnymi gestami, dla wielu innych i dla nas taniec jest przyczyną wielu westchnień, przestanków, zderzeń i ciągłego zaczynania od nowa.
Podczas dwugodzinnej lekcji, która mija błyskawicznie - tak zaabsorbowani jesteśmy nauką tego uzależniającego kroku - kłócimy się o to, przy którym fragmencie rytmu zacząć. Robimy sobie przerwę na kawę i patrzymy, jak bardziej wytrwali tańczą dalej. Siobhan podejrzliwie na mnie zerka i pyta: Podoba ci się, prawda? Wyczerpany, kiwam głową, że tak. Nieźle mi wychodzi bycie kiepskim tancerzem. Z nią jest inaczej.
Pod koniec naszego pobytu Dandi rozsnuwa swój czar. Znamy już podstawy, potrafimy równocześnie rozpocząć układ i krążyć po sali. A Siobhan cytuje stare japońskie porzekadło: "Skoro jesteśmy głupcami w tańcu i bez tańca, to lepiej tańczmy".
Jeden z najlepszych tancerzy tanga, Hector Villalba, podjął się renowacji zrujnowanego pałacyku z 1903 roku i stworzył w nim hotel tanga najwyższej światowej klasy. W pięknych wnętrzach pysznią się żyrandole, secesyjne meble i ścienne malowidła, pokazujące smutny, zmysłowy, pełen seksualnego napięcia taniec. Pokoje wyposażone w ogromne łóżka oraz wanny na fantazyjnych nóżkach stanowią szczyt luksusu. Ale gwiazdą całego przedsięwzięcia jest stara, sprężysta, drewniana podłoga w piwnicy. Goście Dandi w ciągu dnia mogą brać udział w tylu zajęciach tanga (na wszystkich poziomach), w ilu zapragną, razem z mieszkańcami Buenos i innymi gośćmi, albo mogą zamówić sobie prywatne lekcje.
Ktoś, kto powiedział, że "taniec to delikatna równowaga pomiędzy doskonałością i pięknem", nie widział nigdy, jak obłąkańczo tańczę twista do utworów Jamesa Browna. Dla mnie lekcje tanga w jego ojczyźnie są wyzwaniem, które mieści się gdzieś pomiędzy skokiem spadochronowym a laserową operacją oka.
Udajemy się więc trzy piętra w dół, na pierwszą grupową lekcję. Moja dziewczyna Siobhan szepcze do mnie jak do pierwszoklasisty: "Nie martw się, tam każdy będzie prezentował inny poziom umiejętności". Wokół wielkiego parkietu rozstawione są stoły i krzesła z trzciny. Grupa wytwornych ludzi siedzi i popija cappuccino. Ich styl przywodzi na myśl elegancką brytyjską modę sprzed pięćdziesięciu lat, ociężałe powieki, obcisłe spodnie, spiczaste skórzane buty i swobodna konwersacja roztaczają wokół nich aurę absolutnych mistrzów tanga.
Nasza nauczycielka Silvia klaszcze w dłonie, my stajemy zwarci i gotowi. Mówi do nas coś szybko po hiszpańsku.
Wyrzucam z siebie: Ingles. Pyta, czy umiem tańczyć. Pogo tak, tango nie - mamroczę.
Nie martw się - mówi. Do odczytania całej przykrej sytuacji wystarczył jej tylko widok mnie wycofującego się rakiem.
Silvia na początku uczy nas podstawowych kroków przy muzyce z płyty. Mówi się, że muzyka w większości leczy rany, ale tango śpiewa się i gra, żeby te rany otworzyć i rozdrapać. Z pewnością akordeony, bas, fortepian i skrzypce wytwarzają niespokojny strumień, pełen wrażliwości i agresji. Prosty na pozór, w rzeczywistości okrutnie skomplikowany sekret tanga polega na tym, że akcent pada na pierwsze i trzecie uderzenie z czterech (nie na drugie i czwarte, jak w salsie, albo jak na wszystkie cztery, jak na przykład w pogo).
Uczymy się kroków i łapię rytm. Jest coś ciekawego w jego nienaturalnej niedoskonałości, coś prawdziwego w tej opowieści o perwersji (romantycznego) życia.
Dzień wcześniej taksówkarz, który zabrał nas na milongę do klubu La Nacional, wyjaśnił, że pierwotnie, na początku XX wieku, tango tańczyli ze sobą mężczyźni, czekając w domach publicznych na swoje ulubione prostytutki. Teksty tang skupiają się wokół dwóch tematów. Pierwszym jest skarga bogatego mężczyzny, którego utrzymanka spotyka się z młodszym. W drugim skarży się młody mężczyzna, którego dziewczyna jest utrzymanką bogatego, dlatego pragnie zemsty. Te tematy są aktualne i dziś.
Kiedy na zajęciach trzeba zatańczyć w parach, zmierzam w stronę Siobhan. Ku mojemu źle skrywanemu zadowoleniu taniec sprawia jej taką samą trudność jak mnie. I podczas gdy kilka par wiruje na parkiecie z wyćwiczoną zmysłowością i teatralnymi gestami, dla wielu innych i dla nas taniec jest przyczyną wielu westchnień, przestanków, zderzeń i ciągłego zaczynania od nowa.
Podczas dwugodzinnej lekcji, która mija błyskawicznie - tak zaabsorbowani jesteśmy nauką tego uzależniającego kroku - kłócimy się o to, przy którym fragmencie rytmu zacząć. Robimy sobie przerwę na kawę i patrzymy, jak bardziej wytrwali tańczą dalej. Siobhan podejrzliwie na mnie zerka i pyta: Podoba ci się, prawda? Wyczerpany, kiwam głową, że tak. Nieźle mi wychodzi bycie kiepskim tancerzem. Z nią jest inaczej.
Pod koniec naszego pobytu Dandi rozsnuwa swój czar. Znamy już podstawy, potrafimy równocześnie rozpocząć układ i krążyć po sali. A Siobhan cytuje stare japońskie porzekadło: "Skoro jesteśmy głupcami w tańcu i bez tańca, to lepiej tańczmy".