off
Nawigacja
Translator
Choose your language:
Losowa fotografia
"Buenos Aires - pierwsze wrażenia" - Iza Staniewska.
Koniec listopada. Po 12 godzinach lotu z Madrytu - wreszcie u celu! Gorąco. Lotnisko niezbyt schludne. Młodzi chłopcy chcą zaopiekować się bagażem. Jedni, potem drudzy i trzeci. Nasuwa się porównanie z Hawaną. Oby tylko nie czekały tu podobne niespodzianki. Tam, po przylocie, nie było dla mojej grupy miejsca w zarezerwowanym kilka miesięcy wcześniej hotelu. Tu jestem bez pilotki. Taka niespodzianka na "dzień dobry" byłaby bardzo stresująca. Póki co, trzeba rozpoznać właściwego, umówionego taksówkarza. Jest! Z dużą kartką w ręce. Uśmiechnięty, serdeczny, starszy pan. Wita buziakami w oba policzki, jak stary dobry znajomy. Chwyta bagaże. Ciepłe przyjęcie eliminuje niepokój związany z nową sytuacją. Taksówek przed dworcem mnóstwo. Wszystkie żółto-czarne. Jak się póżniej okaże, tylko takie jeżdżą po mieście. Droga do centrum daleka, ale się nie dłuży. Oglądam przyrodę. Wysuszona ciepłem i wiatrem. Gdzieniegdzie jednak wzbogacona kwitnącymi fioletowo, biało i czerwono drzewami i krzewami. Najwięcej tych fioletowych. Taksówkarz nie potrafi podać ich nazwy lub nie rozumie, o co jest pytany, bo nie zna angielskiego. Sądzę, że to glicynie. Mijamy pojedyncze "zwyczajne" domy i niewielkie stadniny koni. Jest ich tu sporo. W Argentynie hoduje się konie do gry w polo. Z czasem zabudowa staje się coraz gęstsza. Obok zwykłych, współczesnych budynków, pojawiają się pięknie zdobione rezydencje pokolonialne. Jedne starannie odnowione, inne zniszczone lub nawet puste. Przybywa pojazdów na ulicach. Stopniowo, ale sukcesywnie, by zamienić się w końcu w niewyobrażalny motoryzacyjny gąszcz. Związane z tym natężenie hałasu jest takie, jakiego nie spotyka się chyba nigdzie w Europie. Zmierzamy w kierunku dzielnicy Constitution, na Santiago del Estero. Ulice tu ciasne, ocienione wysokimi, starymi, zdobionymi kamienicami. Piękne, ciężkie bramy i balkoniki z kutymi ornamentami balustrad. Niestety, brudno. Hulający wiatr roznosi śmieci. To typowa w Buenos aura dla tej pory roku. Taksówkarz zatrzymuje się. Prawie na środku ulicy, bo straszny, samochodowy tłok. Ktoś trąbi, ale nic tym nie zyskuje. Uśmiechnięty kierowca spokojnie ciągnie walizy w kierunku chodnika. W bramie pojawia się Marian Sierra. Niziutka czarnulka z długimi, rozpuszczonymi włosami. Wita serdecznie, oczywiście, całując w oba poliki. Przez ciężką, wielką, brązową bramę wchodzimy do marmurowej klatki schodowej. A w niej winda. Prawdziwe dzieło sztuki! Inkrustowane drewno i kryształowe lustra z ornamentami. Jedno, a potem drugie mocne szarpnięcie (mechanizm ma na pewno ze sto lat) i jestem na właściwym piętrze. Za rzeżbionymi drzwiami ukazuje się kolonialne mieszkanie. Typowe w Buenos. Wielkie, wysokie, z mnóstwem okien i drzwi. Dostrzegam pierwsze elementy tangowe - obrazki na ścianach. Wnętrze urządzone po europejsku. Tylko słychać wciąż ten, już męczący, uliczny hałas. Mimo zasuniętych okien, bo okna są tu pojedyncze i się przesuwają, jak u nas drzwi szafy. Decyzja nasuwa się sama - trzeba do wieczora znależć aptekę i kupić zatyczki do uszu. Bez tego żaden Polak w tym domu nie zaśnie!

W czwartek - Nino Bien.
Pierwszy dzień pobytu. Zmęczenie 15-godzinnym w sumie lotem, wyczekiwaniem na lotniskach i dojazdem do Berlina ogromne. Jakiś odpoczynek jest konieczny, ale wieczorem trzeba na pierwszą milongę. Wyciągam tę najważniejszą mapę z plecaka - "Tango Map". To plan Buenos z zaznaczonymi miejscami milong i sklepów z tangowym obuwiem i akcesoriami. Sprawdzam. W czwartki - Nino Bien. To bardzo blisko. W tej dzielnicy, gdzie mieszkam. Wystarczy przejść przez ogromnie szeroką Avenida 25 de Mayo. Szerszą od niej jest tu tylko Avenida 9 de Julio - najszersza ulica świata, która ma 16 pasów. Na niej znajduje się El Obelisco - najsłynniejszy pomnik w mieście. Zwykły prosty wielki pal. Krótki sen nie przywrócił dobrej kondycji. Co założyć? Może na początek skromnie - spódnica i bluzka. Zobaczę jak inni przyjdą tańczyć. Makijaż, fryzura - nie chce mi się dziś specjalnie do tego przykładać. Może nie trzeba? Ok. 20.00 zjawiam się przed klubem. Wystrój przestrzennego holu dość elegancki, kolonialny, więc z ozdobami. Szerokie schody prowadzą na piętro. Tu pani zza lady sprzedaje po 15 peso bilety. Po przeciwnej stronie, za drugą ladą, wystawione są używane stroje tangowe. Przy okrągłym stoliczku zmieniam obuwie i, by poprawić wizerunek, wchodzę do toalety. A tu co? Wielki kiermasz! Na stolikach wyłożone akcesoria tangowe; spinki, biżuteria, kosmetyki. Na ścianach wiszą ciuchy, takie "eleganckie", do tanga. Tandetny to towar, ale budzi zainteresowanie przychodzących kobiet. Póżniej okaże się, że kiermasze w milongowych toaletach to powszechnie przyjęty zwyczaj. Babcie klozetowe wykładają towar nawet w największej ciasnocie. By zarobić, Argentyńczycy kombinują więc jak mogą. Wchodzę do sali tanecznej. Jest bardzo duża. Parkiet - bez zarzutu. Już przy drzwiach podchodzi do mnie gospodyni milongi. Bilet mój zamienia na numerek i prowadzi w głąb sali. Stoliczki stoją pod ścianami, środek przeznaczono do tańca. Niewiele miejsc jest zajętych, a my idziemy i idziemy. Po drugiej stronie sali, "na końcu", pod samą ścianą, pokazuje mi pani mały stoliczek. To ma być moje miejsce. Od parkietu jestem oddzielona gankiem i rzędem większych stołów, przy których jeszcze nikt nie siedzi. Wyjaśniono mi jednak, że są zarezerwowane. Siadam. Kelner przynosi mi wodę bez gazu, ale z cytryną. Ludzi zaczyna przybywać. Są eleganccy. Bardziej niż przypuszczałam. Szczególnie kobiety. W sukienkach, przyozdobione biżuterią. Staranne fryzury i makijaże. Widać, że z dużym pietyzmem przygotowują się do milongi. W swojej zielonej spódniczce wypadam przy nich blado. Powoli zapełniają się miejsca przy stolikach i parkiet. Siada się według konkretnego porządku. Po mojej stronie same kobiety, naprzeciwko pod ścianą - sami mężczyżni, wzdłuż krótkich ścian towarzystwo mieszane, ale także z przewagą kobiet. Słychać tylko klasyczne tanga, milongi i valse. Nic nowoczesnego. Żadne nuevo. Ludzie tańczą również "klasycznie". Skromnie, nie zabierając wiele przestrzeni. Salidę, ocho, giro, ocho cortado, cruzadę. Większość poprzestaje na tym. Tańczy się w bliskim trzymaniu, zupełnie bliziutkim, tylko i wyłącznie. Obserwuję bacznie, jak to właściwie jest z tym proszeniem do tańca. Przyglądam się kobietom. Są wzrokowo bardzo aktywne. Wypatrują atrakcyjnego dla nich partnera i patrzą. Czekają, aż na nie spojrzy. Czasem długo. Gdy spojrzenia się spotkają, dziewczyny uśmiechają się. Facet może wtedy uśmiechem odpowiedzieć i skinąć głową. Teraz kobieta kiwa i wstają. Mężczyzna nie jest jednak w sytuacji bez wyjścia. Sądzę, że nim na kobietę spojrzy, kątem oka widzi, która na niego patrzy. Ostatecznie więc decyzja należy do niego. Taka to zabawna gra. Obowiązkowo trzeba się jej w Buenos nauczyć. Niezbędny do tego dobry humor, poczucie atrakcyjności i pewności siebie. Dlatego też kobiety tutaj tak starannie do milong się przygotowują. Nawet w czwartek.

Cdn.

Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj siê, ¿eby móc dodawaæ komentarze.
off
Logowanie
Nazwa U¿ytkownika

Has³o

Zapamiêtaj mnie



Nie jeste¶ jeszcze naszym U¿ytkownikiem?
Kilknij TUTAJ ¿eby siê zarejestrowaæ.

Zapomniane has³o?
Wy¶lemy nowe, kliknij TUTAJ.
RSS
News
Articles
Downloads
Weblinks
Forums
Copyright © 2007 Waldemar
2342724 Unikalnych wizyt

Powered by powered by php-fusion © 2003-2007
Design by Design by Matonor