Milongi nie odbywają się w kawiarniach czy restauracjach na parterze z dużym oknem wystawowym wychodzącym na ulicę. Trzeba ich czasem porządnie szukać. Sale są raczej w głębi budynków lub w kamienicach na piętrach. Hałas miasta nawet nocą jest taki, że tangowa muzyka płynąca z okien domów nikomu nie przeszkadza. Zresztą ledwie ją słychać. Sale są duże, z parkietem, dobrym nagłośnieniem i klimatyzacją. Z barem, czasem także obsługą kelnerską. Na "Tango Map" jest zaznaczonych 57 miejsc, gdzie w B.A. odbywają się milongi. Najwięcej jest ich w sobotę - 26 milong, troszeczkę mniej w piątek i niedzielę, w inne dni tygodnia po kilkanaście, a najmniej w poniedziałek - 6. Zupełnie inaczej niż w Poznaniu.
Nie byłam w stanie odwiedzić nawet połowy, ale niektóre dobrze pamiętam. Najmilej wspominam Salon Canning. To obszerne kolonialne wnętrze z wielkim olejnym obrazem na frontowej ścianie, przedstawiającym milongę właśnie. Przed milongą, podobnie jak np. w El Beso, odbywają się tu warsztaty. Byłam na jednych, prowadzonych przez Alicię Pons. Nie pamiętam czy były w cenie milongi (15 peso) czy osobno płatne. Jeśli osobno płatne - nie polecam, bo jest na nich tłok jak na milondze i wielkie zróżnicowanie poziomów. Nie dały mi satysfakcji. Z Salonu Canning najlepiej zapamiętałam tango vals z Peruwiańczykiem, który wyglądał jak Indianin wyjęty z westernu. Miał warkocz, ciemną cerę i indiańską urodę. Piórka mu tylko brakowało. Prowadził bardzo charakterystycznie - jakby dodatkowo "zadawał się" do każdego akcentowanego typowego valsowego dżwięku. Dawało to przyjemny efekt. Nigdy w ten sposób valsa z nikim nie tańczyłam. I jeszcze jeden partner stąd, Argentyńczyk tym razem, utkwił mi w pamięci. Wyszkoliłam się już w patrzeniu z uśmiechem w męskie twarze i nawet mnie to bawiło. Zwróciły moją uwagę stopy tego milonguero. Siedząc elegancko nimi poruszał. Miał czarne zgrabne buty, wypastowane, bardzo miękkie, "wytańczone", choć jeszcze porządne. Byłam pewna, że będzie dobry. Odpowiadał uśmiechem na mój uśmiech, ale nie kiwał głową. Siedział i siedział. Wybredny jakiś! W końcu się zdecydował. Moja intuicja mnie nie zawiodła. Był najlepszy tego wieczoru. Szkoda, że tłok na parkiecie był niemożliwy.
Na wszystkich milongach ok. 1/3 tańczących stanowią turyści; Niemcy, Włosi, Holendrzy, Skandynawowie, Japończycy i in. Świat jest niewątpliwie mały, bo na parkiecie zauważyłam sporą grupę warszawiaków ze Złotej Milongi, których znałam z widzenia ze szkolenia w Rajgrodzie. Turyści wyróżniają się tym, że jak tylko znajdą trochę miejsca, próbują tańczyć figury poznane na zajęciach. Jest to sympatyczne, bo trochę urozmaica zabawę. Pamiętam Holendra imieniem Ron. Znałam go z zajęć, bo czasem tańczyliśmy razem. Pojawił się pewnego dnia w Confiterii La Ideal. To znów wielka, pokolonialna, zdobiona złoceniami sala z mnóstwem stoliczków, między którymi krzątają się eleganccy kelnerzy. O 16.00 gromadzą się tu przede wszystkim starsi milongueros, tacy ok. sześćdziesiątki i starsi. Panowie ubrani wizytowo, starsze panie również pięknie wystrojone. Nie przeszkadza im, że na dworze jeszcze biały dzień. Zresztą sala nie ma okien. Kobiety tańczyć mogą tu niemal bez przerwy. Partnerów jest wielu. Przewaga Argentyńczyków. Gdy byłam, dla urozmaicenia wpleciono pokaz canyenge . Tutaj dał popis swoich możliwości Holender Ron. Tańczyliśmy nuevo, choć muzyka brzmiała tradycyjna. To było moje jedyne nuevo w czasie całego pobytu. Nigdzie tej muzyki nie grano. Starsze panie w Confiterii... bardzo sprawne fizycznie i dobrze tańczące. Niejednej można pozazdrościć umiejętności i kobiecego wdzięku, pomimo np. ok. siedemdziesięciu lat. Niemieccy emeryci podróżują, argentyńscy tańczą tango.
Wreszcie sławne El Beso. Tańczy się tu w soboty i niedziele. Sala jest na piętrze. Ciemna, przeważa bordo, czerwień, czerń, ciemna zieleń. Wystrój nowoczesny, prosty. Kojarzy mi się z naszą WZ-ką. Podobny klimat,światło, nastrój. Dobry parkiet,wokół niego krzesła i stoliki. Tu przychodzą ludzie młodsi. Nie jest to wielkie pomieszczenie, więc łatwiej nawiązać kontakt wzrokowy. Przyjechałam dość wcześnie, jeszcze trwała lekcja. Bardziej kameralna niż w Salonie Canning. Z tej warto skorzystać. Usiadłam sobie wygodnie przy parkiecie z nadzieją, że może tu pozostanę. Niestety, gdy zaczęła się milonga, gospodyni poprosiła mnie o zmianę miejsca. Pierwsze rzędy zajęły, jak zwykle i prawie wszędzie, te same młode Argentynki, Japonki, Koreanki może, nie wiem. Pomimo codziennych zmian kreacji, były już dla mnie rozpoznawalne.
Nietypowym miejscem jest Club Sunderland. Znajduje się daleko od centrum, przy ulicy Lugones. Nie dociera tu metro. Linią B trzeba dojechać do końca i wziąć taksówkę. Marion, właścicielka mojej kwatery, ostrzegała, że wieczorami się tu pieszo nie chodzi. I rzeczywiście. Ruch tu był na ulicach prawie żaden i tylko samochodowy. Milongi odbywają się w soboty. Miejsce słynie z tego, że odwiedzają je tangowe gwiazdy. Sala wielka, ale trochę szokuje, bo jest to zwykła sala gimnastyczna. Szczęśliwie sąsiaduje z restauracją, z którą łączy ją przejście. Umożliwia to ustawienie pięknie nakrytych białymi obrusami stołów i serwowanie przez eleganckich kelnerów oryginalnie udekorowanego i dobrego jedzenia, także na ciepło. Ludzie schodzą się tu bardzo długo. Zaczynają zazwyczaj od kolacji. Kiedy ok. 1.00 zbierałam się do domu, jeszcze wiele stolików było pustych, a taksówki cały czas podjeżdżały. Z gwiazd rozpoznałam na parkiecie Miguela Angela Pla, tańczącego z o głowę wyższą od niego blondyną. Był łatwo rozpoznawalny, bo charakterystycznie wysoko trzyma lewą rękę. Na warsztatach w Rajgrodzie mówiło się o "prysznicu Miguela". Świat znów okazał się mały.
Czym więc różnią się milongowe miejsca w Buenos od typowych naszych o nich wyobrażeń? Nie spotkałam tańczących tango w małej, ciemnej, spowitej dymem knajpce. Nie spotkałam tańczących tango na jakiejkolwiek(np.krzywej) powierzchni. Nawet tangerzy dający pokaz na ulicy, zaczynają od rozłożenia sobie na bruku gładkiej podłogi. Nie spotkałam kobiet tańczących tango w dżinsach dowolnego koloru, sweterku czy butach na płaskim obcasie. Widać szacunek dla tego tańca i podkreślanie jego wyjątkowości. Atmosfera wokół niego jest już inna niż ta, jaką podobno posiadał u swych korzeni. Chociaż nawet te wielkie taneczne sale nie pozbawiają go intymności. Nawet w tłumie tancerze tańczą skoncentrowani, przytuleni, nie rozmawiają w tańcu, widać że to, co robią, angażuje ich bez reszty. Chwilą odprężenia są przerwy między utworami. Panuje tu powszechny zwyczaj ucinania sobie wtedy pogawędki. Wszyscy na parkiecie głośno rozmawiają. Robi się więc przez chwilę niezły harmider. Trzeba przede wszystkim pochwalić partnera i tango. On też to na pewno uczyni. Zazwyczaj pytano mnie wtedy, skąd pochodzę i jak spędzam czas w B.A. Oczywiście wypada zachwycić się Buenos. Taka to kurtuazyjna rozmowa, mająca z każdym facetem ten sam schemat. Tam, gdzie byłam, tańczono w bliskim trzymaniu, często bardzo bliskim, że aż dech w piersiach złapać było trudno. Tańczy się jedną całą tandę. Gdy krócej, to znaczy że partnerom ze sobą nie tańczyło się dobrze. Tak gdzieś tam słyszałam, choć nigdy nie zauważyłam, by ktoś przerywał taniec wcześniej. Generalnie panowie po tańcu dziękują i wspólne spotkanie dwojga uważają za skończone. Choć są i tacy, którzy chcieliby tę chwilową bliskość kontynuować poza milongą. Argentyńczycy to ciepły i serdeczny naród, stąd wszelkie znajomości chyba łatwo mogą przemienić się w bliskie. "Rozumiesz moje taneczne improwizacje." - powiedział pewnego razu do mnie jeden z argentyńskich partnerów. Ucieszyłam się i podziękowałam. Jednak powtórzył mi to dobitnie drugi raz dodając, że musimy się spotkać. Kiedy odpowiedziałam śmiejąc się, że spotkamy się jutro na milondze, spoważniał. Po tańcu już więcej na mnie nie spojrzał. Szkoda, bo tańczyło mi się z nim bardzo dobrze. Choć najlepsi tancerze podobno przychodzą na milongi o 2.00, 3.00 w nocy. Wtedy nie ma już tłoku i turystów. Dowiedziałam się o tym dopiero po powrocie, w Poznaniu.
Znakomitego partnera można również sobie wynająć. Ogłoszenia na ten temat są w gazetach. Taxis partner kosztuje 100 peso za godzinę i można go "wziąć" na min 3 godziny. W sali rzeczywiście rzuca się w oczy. Jego wygląd, taniec i często znacznie gorsza partnerka cały czas u boku zwracają uwagę.
c.d.n.
Nie byłam w stanie odwiedzić nawet połowy, ale niektóre dobrze pamiętam. Najmilej wspominam Salon Canning. To obszerne kolonialne wnętrze z wielkim olejnym obrazem na frontowej ścianie, przedstawiającym milongę właśnie. Przed milongą, podobnie jak np. w El Beso, odbywają się tu warsztaty. Byłam na jednych, prowadzonych przez Alicię Pons. Nie pamiętam czy były w cenie milongi (15 peso) czy osobno płatne. Jeśli osobno płatne - nie polecam, bo jest na nich tłok jak na milondze i wielkie zróżnicowanie poziomów. Nie dały mi satysfakcji. Z Salonu Canning najlepiej zapamiętałam tango vals z Peruwiańczykiem, który wyglądał jak Indianin wyjęty z westernu. Miał warkocz, ciemną cerę i indiańską urodę. Piórka mu tylko brakowało. Prowadził bardzo charakterystycznie - jakby dodatkowo "zadawał się" do każdego akcentowanego typowego valsowego dżwięku. Dawało to przyjemny efekt. Nigdy w ten sposób valsa z nikim nie tańczyłam. I jeszcze jeden partner stąd, Argentyńczyk tym razem, utkwił mi w pamięci. Wyszkoliłam się już w patrzeniu z uśmiechem w męskie twarze i nawet mnie to bawiło. Zwróciły moją uwagę stopy tego milonguero. Siedząc elegancko nimi poruszał. Miał czarne zgrabne buty, wypastowane, bardzo miękkie, "wytańczone", choć jeszcze porządne. Byłam pewna, że będzie dobry. Odpowiadał uśmiechem na mój uśmiech, ale nie kiwał głową. Siedział i siedział. Wybredny jakiś! W końcu się zdecydował. Moja intuicja mnie nie zawiodła. Był najlepszy tego wieczoru. Szkoda, że tłok na parkiecie był niemożliwy.
Na wszystkich milongach ok. 1/3 tańczących stanowią turyści; Niemcy, Włosi, Holendrzy, Skandynawowie, Japończycy i in. Świat jest niewątpliwie mały, bo na parkiecie zauważyłam sporą grupę warszawiaków ze Złotej Milongi, których znałam z widzenia ze szkolenia w Rajgrodzie. Turyści wyróżniają się tym, że jak tylko znajdą trochę miejsca, próbują tańczyć figury poznane na zajęciach. Jest to sympatyczne, bo trochę urozmaica zabawę. Pamiętam Holendra imieniem Ron. Znałam go z zajęć, bo czasem tańczyliśmy razem. Pojawił się pewnego dnia w Confiterii La Ideal. To znów wielka, pokolonialna, zdobiona złoceniami sala z mnóstwem stoliczków, między którymi krzątają się eleganccy kelnerzy. O 16.00 gromadzą się tu przede wszystkim starsi milongueros, tacy ok. sześćdziesiątki i starsi. Panowie ubrani wizytowo, starsze panie również pięknie wystrojone. Nie przeszkadza im, że na dworze jeszcze biały dzień. Zresztą sala nie ma okien. Kobiety tańczyć mogą tu niemal bez przerwy. Partnerów jest wielu. Przewaga Argentyńczyków. Gdy byłam, dla urozmaicenia wpleciono pokaz canyenge . Tutaj dał popis swoich możliwości Holender Ron. Tańczyliśmy nuevo, choć muzyka brzmiała tradycyjna. To było moje jedyne nuevo w czasie całego pobytu. Nigdzie tej muzyki nie grano. Starsze panie w Confiterii... bardzo sprawne fizycznie i dobrze tańczące. Niejednej można pozazdrościć umiejętności i kobiecego wdzięku, pomimo np. ok. siedemdziesięciu lat. Niemieccy emeryci podróżują, argentyńscy tańczą tango.
Wreszcie sławne El Beso. Tańczy się tu w soboty i niedziele. Sala jest na piętrze. Ciemna, przeważa bordo, czerwień, czerń, ciemna zieleń. Wystrój nowoczesny, prosty. Kojarzy mi się z naszą WZ-ką. Podobny klimat,światło, nastrój. Dobry parkiet,wokół niego krzesła i stoliki. Tu przychodzą ludzie młodsi. Nie jest to wielkie pomieszczenie, więc łatwiej nawiązać kontakt wzrokowy. Przyjechałam dość wcześnie, jeszcze trwała lekcja. Bardziej kameralna niż w Salonie Canning. Z tej warto skorzystać. Usiadłam sobie wygodnie przy parkiecie z nadzieją, że może tu pozostanę. Niestety, gdy zaczęła się milonga, gospodyni poprosiła mnie o zmianę miejsca. Pierwsze rzędy zajęły, jak zwykle i prawie wszędzie, te same młode Argentynki, Japonki, Koreanki może, nie wiem. Pomimo codziennych zmian kreacji, były już dla mnie rozpoznawalne.
Nietypowym miejscem jest Club Sunderland. Znajduje się daleko od centrum, przy ulicy Lugones. Nie dociera tu metro. Linią B trzeba dojechać do końca i wziąć taksówkę. Marion, właścicielka mojej kwatery, ostrzegała, że wieczorami się tu pieszo nie chodzi. I rzeczywiście. Ruch tu był na ulicach prawie żaden i tylko samochodowy. Milongi odbywają się w soboty. Miejsce słynie z tego, że odwiedzają je tangowe gwiazdy. Sala wielka, ale trochę szokuje, bo jest to zwykła sala gimnastyczna. Szczęśliwie sąsiaduje z restauracją, z którą łączy ją przejście. Umożliwia to ustawienie pięknie nakrytych białymi obrusami stołów i serwowanie przez eleganckich kelnerów oryginalnie udekorowanego i dobrego jedzenia, także na ciepło. Ludzie schodzą się tu bardzo długo. Zaczynają zazwyczaj od kolacji. Kiedy ok. 1.00 zbierałam się do domu, jeszcze wiele stolików było pustych, a taksówki cały czas podjeżdżały. Z gwiazd rozpoznałam na parkiecie Miguela Angela Pla, tańczącego z o głowę wyższą od niego blondyną. Był łatwo rozpoznawalny, bo charakterystycznie wysoko trzyma lewą rękę. Na warsztatach w Rajgrodzie mówiło się o "prysznicu Miguela". Świat znów okazał się mały.
Czym więc różnią się milongowe miejsca w Buenos od typowych naszych o nich wyobrażeń? Nie spotkałam tańczących tango w małej, ciemnej, spowitej dymem knajpce. Nie spotkałam tańczących tango na jakiejkolwiek(np.krzywej) powierzchni. Nawet tangerzy dający pokaz na ulicy, zaczynają od rozłożenia sobie na bruku gładkiej podłogi. Nie spotkałam kobiet tańczących tango w dżinsach dowolnego koloru, sweterku czy butach na płaskim obcasie. Widać szacunek dla tego tańca i podkreślanie jego wyjątkowości. Atmosfera wokół niego jest już inna niż ta, jaką podobno posiadał u swych korzeni. Chociaż nawet te wielkie taneczne sale nie pozbawiają go intymności. Nawet w tłumie tancerze tańczą skoncentrowani, przytuleni, nie rozmawiają w tańcu, widać że to, co robią, angażuje ich bez reszty. Chwilą odprężenia są przerwy między utworami. Panuje tu powszechny zwyczaj ucinania sobie wtedy pogawędki. Wszyscy na parkiecie głośno rozmawiają. Robi się więc przez chwilę niezły harmider. Trzeba przede wszystkim pochwalić partnera i tango. On też to na pewno uczyni. Zazwyczaj pytano mnie wtedy, skąd pochodzę i jak spędzam czas w B.A. Oczywiście wypada zachwycić się Buenos. Taka to kurtuazyjna rozmowa, mająca z każdym facetem ten sam schemat. Tam, gdzie byłam, tańczono w bliskim trzymaniu, często bardzo bliskim, że aż dech w piersiach złapać było trudno. Tańczy się jedną całą tandę. Gdy krócej, to znaczy że partnerom ze sobą nie tańczyło się dobrze. Tak gdzieś tam słyszałam, choć nigdy nie zauważyłam, by ktoś przerywał taniec wcześniej. Generalnie panowie po tańcu dziękują i wspólne spotkanie dwojga uważają za skończone. Choć są i tacy, którzy chcieliby tę chwilową bliskość kontynuować poza milongą. Argentyńczycy to ciepły i serdeczny naród, stąd wszelkie znajomości chyba łatwo mogą przemienić się w bliskie. "Rozumiesz moje taneczne improwizacje." - powiedział pewnego razu do mnie jeden z argentyńskich partnerów. Ucieszyłam się i podziękowałam. Jednak powtórzył mi to dobitnie drugi raz dodając, że musimy się spotkać. Kiedy odpowiedziałam śmiejąc się, że spotkamy się jutro na milondze, spoważniał. Po tańcu już więcej na mnie nie spojrzał. Szkoda, bo tańczyło mi się z nim bardzo dobrze. Choć najlepsi tancerze podobno przychodzą na milongi o 2.00, 3.00 w nocy. Wtedy nie ma już tłoku i turystów. Dowiedziałam się o tym dopiero po powrocie, w Poznaniu.
Znakomitego partnera można również sobie wynająć. Ogłoszenia na ten temat są w gazetach. Taxis partner kosztuje 100 peso za godzinę i można go "wziąć" na min 3 godziny. W sali rzeczywiście rzuca się w oczy. Jego wygląd, taniec i często znacznie gorsza partnerka cały czas u boku zwracają uwagę.
c.d.n.